27.02.12
Rozdział 3
Powiew zimnego
wiatru rozwiał moje włosy i jasne loki niemal przysłoniły mi widoczność.
Siarczysty mróz szczypał me policzki i niemal czułam, jak kostnieją mi palce u
stóp i rąk. Roztarłam dłonie odziane w wełniane rękawiczki i wsunęłam je
głęboko do kieszeni płaszcza. Marzył mi się kubek gorącej herbaty, najlepiej
malinowej, ewentualnie parującej czekolady z puszystą, białą pianką z bitej
śmietany. Ale sama sobie byłam winna wychodząc w taką pogodę. Ale nie, miałam
do załatwienia sprawę nie cierpiącą zwłoki w której mogła mi pomóc tylko jedna
osoba: mój brat.
W
końcu dotarłam do celu mego spaceru. Nacisnęłam klamkę, a drewniane drzwi
ustąpiły, otwierając się i skrzypiąc przy tym przeraźliwie. Małe, mosiężne
dzwoneczki zawieszone pod sufitem zabrzęczały głośno, kiedy weszłam do środka.
Ściągnęłam z głowy czapkę i rozejrzałam się po tym tajemniczym miejscu. Widok,
który ukazał się moim oczom sprawił, że przystanęłam w progu i zaniemówiłam z
wrażenia. Gdzie nie spojrzałam, wszędzie były książki. Stały ułożone równo na
półkach, piętrzyły się na drewnianych stolikach i krzesłach, wznosiły w
krzywych stosikach na ciężkim, mosiężnym biurku. Wszystko sprawiało wrażenie
naprawdę niezwykłego, wszędzie unosiła się jakaś magia, której nie byłam w
stanie opisać. Na pierwszy rzut oka księgarnia wydawała się mocno zagracona,
ale po głębszym przyjrzeniu się można było zauważyć, że wszystko do siebie
idealnie pasuje – krzywo poukładane książki, meble z ciemnego drewna, mosiężne
biurko - i zabranie, choć jednego elementu zburzyłoby całą harmonie.
-
Młoda, co ty tu robisz?
Podskoczyłam
wyrwana z rozmyślań i zatrzymałam wzrok na jedynej osobie znajdującej się w
pomieszczeniu. Na moje usta bezwiednie wpłynął uśmiech. Daniel idealnie pasował
do takiego miejsca. Wielki miłośnik książek, intelektualista i jedna z
najmądrzejszych osób, jakie znałam. Gdzie indziej miałby pasować, jak nie
właśnie do księgarni? W gruncie rzeczy dorabiał tylko w tym miejscu, na co
dzień studiując magomedycynę, ale byłam niemal pewna, że szybko nie pożegna się
z tą pracą. Wiedziałam, że jest dla niego ważna, bo może robić to, co kocha.
Spędzać popołudnie na czytaniu książek. Zazdrościłam mu tego strasznie.
-
Suz! Hej! Ziemia do Suzie!
Daniel
zamachał mi wielką ręką przed oczami, a ja drgnęłam zaskoczona, zdając sobie
sprawę, że znów pogrążyłam się w rozmyślaniach. Wyszczerzyłam się do niego
zakłopotana, na co ten pokręcił ze śmiechem głową i przyciągnął mnie do siebie,
całując w czubek głowy. Przytuliłam się do jego ciepłego ciała i uśmiechnęłam
pod nosem, wdychając ten charakterystyczny Danielowy zapach. Cóż, byłby dużo
przyjemniejszy, gdyby nie odór papierosów. Zdecydowanie trzeba było oduczyć
Daniela tego paskudnego nałogu.
-
Śmierdzisz papierosami! – jęknęłam stłumionym głosem.
-
Oj, młoda, młoda! – Daniel zachichotał, czochrając mi włosy; jęknęłam
niezadowolona i odskoczyłam od niego na bezpieczną odległość, poprawiając
fryzurę. – Co cię tu sprowadza? – zapytał, uśmiechając się radośnie. Chwycił za
koniec mojego szalika i zaczął mnie z niego oswobodzić.
-
Co, już nie mogę odwiedzić mojego kochanego braciszka? – Przekrzywiłam głowę i
przyjrzałam mu się, nie przestając się uśmiechać; długi szal z wełny wylądował
w jego ramionach.
Daniel
roześmiał się, zdejmując ze mnie płaszcz. Odłożył go na jedno z nielicznych
krzeseł, które nie było wyłożone książkami, a następnie założył ręce na piersi
i wbił we mnie spojrzenie swoich przenikliwych oczu.
-
Suzie Abrams dobrowolnie wychodzi z domu w taką pogodę? – Kiwnął głową w stronę
jednego z okien, za którym śnieg wzbraniał jeszcze bardziej.
Przewróciłam
oczami, ale Dan niezrażony dalej kontynuował:
- Tak więc jaką konkretnie sprawę masz
do mnie?
-
Daniel obrażasz mnie! – Fuknęłam, niczym rozjuszona kotka i z miną niewiniątka
wgramoliłam się na stojące nieopodal biurko. – Czy to, że chcę zobaczyć mojego
kochanego braciszka to jakaś zbrodnia? Od razu musi to mieć jakieś podteksty,
tak?
Zaczęłam
machać nogami niczym mała dziewczynka, starając się powstrzymać uśmiech cisnący
mi się na usta. Daniel spojrzał na mnie z politowaniem, ale jego roześmiane
oczy i kąciki ust nieznacznie uniesione ku górze sugerowały, że sam ma ochotę
się uśmiechnąć.
-
Widzieliśmy się trzy dni temu, kiedy w końcu wszyscy goście wyjeżdżali…
-
Właśnie! – przerwałam mu. – Dalej nie pojmuję, dlaczego od świąt mieszkasz u
Alana. Dobrze, ja rozumiem, że Tommy to najbardziej irytujące stworzenie na
świecie i mieszkanie z nim pod jednym dachem to koszmar, ale przecież
wytrzymałeś z nim już tyle lat, to ten tydzień chyba nie robi różnicy, nie? –
powiedziałam, rozglądając się po księgarni. Prócz książek, które oczywiście od
razu zwróciły moją uwagę, zauważyłam teraz, że w powietrzu, tuż przy
sklepieniu, unosi się mnóstwo świec, oświetlając księgarnie. Na parapetach i
stołach, stały zaczarowane kwiaty – eleganckie róże – a na podłodze przy
ścianach stały wielkie puchowe poduchy, jakby zapraszające do tego, by się na
nich rozłożyć z dobrą książką. Oj tak, to miejsce było niesamowite.
-
Su, przecież mówiłem, że zaraz po Nowym Roku mam egzaminy, których nie mogę
zawalić – wyjaśnił, przeciągając wyrazy, jakby tłumacząc coś niezwykle mało
pojętnemu dziecku. Spojrzałam na niego przewracając oczami. – A Alan całe dnie
spędza z tą swoją Emmą, więc mam ciszę i spokój. – Wzruszył ramionami i oparł
się o biurko tuż obok mnie.
-
Oj tak, w towarzystwie Tommy’ego o ciszę i spokój nie łatwo – mruknęłam ze
zrozumieniem.
-
Dobrze, słońce, z pewnością nie przyszłaś tutaj, żeby rozmawiać o Tommy’m albo
o mnie – odparł uśmiechając się wesoło.
-
Dlaczego? Ale ja chętnie porozmawiam o tobie – wykrzyknęłam z lekko
przesadzonym entuzjazmem; nachyliłam się w jego stronę i spojrzałam w jego
tęczówki. Miał naprawdę prześliczne oczy. Wielkie, wyraziste, okalane ciemnymi
rzęsami i w niezwykłym odcieniu błękitu. Moje też były niebieskie, ale nie
takie jak jego. Oczy Daniela przywodziły na myśl morze letnią porą. Były
błękitne, ale też delikatnie zielone. Szmaragdowe? - No opowiadaj, będzie coś z
tą Daisy?
-
Suzie! – wykrzyknął, udając oburzenie i prostując się gwałtownie.
Zrobiłam minę
niewiniątka i znowu zaczęłam machać nogami
- No co? –
zapytałam bezbronnie; Daniel zachichotał i pokręcił głową.
- Jesteś niemożliwa
– mruknął, na co ja wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. – Mówiłem ci, że na razie
nie będę o tym rozmawiał.
- Nawet ze mną? –
Spojrzałam na niego maślanym wzrokiem i zatrzepotałam rzęsami. Daniel jednak
potrząsnął głową i uśmiechnął się szeroko.
- Przede wszystkim
z tobą!
- Ha, ha! Bardzo
zabawne. – Pokazałam mu język i wyciągnęłam rękę, by poczochrać go po głowie,
ale Daniel zręcznie odskoczył, unikając mojej dłoni.
- Nie zaczynaj, Su!
– wykrzyknął, śmiejąc się.
Zrobiłam naburmuszoną
minę.
– A ty to możesz niszczyć moją fryzurę –
mruknęłam.
Daniel w odpowiedzi
usiadł na blacie biurka, przyciągnął mnie do siebie i rozczochrał moje włosy.
- Ej! – jęknęłam. –
Taki stary, a jak dziecko – burknęłam, kręcąc z politowaniem głową.
- Młoda! – Dan z
udawaną powagą pogroził mi palcem.
- Stary!
Spojrzeliśmy się na
siebie i nie mogąc dłużej wytrzymać wybuchnęliśmy głośnym śmiechem.
Otuliłam
się szczelniej płaszczem, ukrywając twarz w grubym szaliku i chroniąc policzki
przed lodowatym wiatrem. Na nic były jednak moje wysiłki, gdyż mróz i tak
wdzierał się pod poły mojego płaszcza, powodując dreszcze na całym ciele. Zdecydowanie
nienawidziłam takiej pogody.
Oczywiście
Daniel nie mylił się, moja wizyta u niego miała drugie dno. Miałam ochotę się z
nim zobaczyć, ale też musiałam go poinformować o „cudownym” pomyśle Tommy’ego. Nasz
kochany braciszek bowiem, postanowił przemienić zwykłą, kameralną domówkę, jaką
urządzaliśmy z Danielem na Sylwestra (na którą składało się sześć osób, tona
niezdrowego żarcia i głupie amerykańskie komedie), w gigantyczną imprezę na
którą zaprosił połowę szkoły. Wiązało się to głównie z tym, że ciotunia Dumas
postanowiła w końcu wyjechać na Nowy Rok zostawiając nam wolny dom… cóż, chyba
nie przewidziała jakie tego będą skutki. Daniel może i obiecał porozmawiać z
Tomem, może i miał na niego jako-taki wpływ, ale już wiedziałam, że z
oglądaniem filmów całą sylwestrową noc mogę się pożegnać. Wybić Tommy’emu taki
pomysł, i to jeszcze kiedy ma poparcie Alana, graniczyło z cudem.
Wcisnęłam
ręce odziane w rękawiczki do kieszeni płaszcza, postanawiając póki co wybić
sobie Tommy’ego z głowy. Zaprzętanie sobie głowy jego durnymi pomysłami z
pewnością nie wyszłoby mi na dobre. Rozejrzałam się po ulicy, zdając sobie
sprawę, że po Pokątnej kręciło się wielu czarodziejów. Spacerowali, podziwiając
różnokolorowe wystawy, biegali od jednego sklepu do drugiego, albo też
pogrążeni w rozmowach zmierzali do dostępnych na ulicy barów czy restauracji.
Wśród tego licznego towarzystwa, co rusz, dostrzegałam kogoś znajomego ze
szkoły. To minęła mnie Dorcas Meadowes w towarzystwie kolejnego kawalera, to
przemknął koło mnie Frank Longhbottom, śpiesząc się gdzieś na złamanie karku.
Zapatrzyłam
się na wystawę u Madame Malkin - na suknie w krzykliwych kolorach i kapelusze o
najdziwniejszych kształtach - kiedy usłyszałam czyjś krzyk. Ledwie zdążyłam się
odwrócić, kiedy coś wybuchło, a na horyzoncie pojawiły się płomienie. Ludzie
zaczęli krzyczeć i przepychać się między sobą, biegnąc w nieokreślonym
kierunku; ci nieliczni zachowując zimną krew wyciągnęli różdżki. Słychać było
płacz dzieci i piski przerażonych kobiet, co chwilę ktoś próbował się
aportować, ale w takich warunkach nie wszystkim to wychodziło.
Przylgnęłam
plecami do witryny za sobą, nie chcąc zostać stratowana przez pędzący tłum. Nie
bardzo rozumiałam co się dzieje; rozejrzała się dookoła i… to wtedy ujrzałam
ICH. Wyłonili się z jednej z uliczek, odziani w czarne szaty i z maskami
zasłaniającymi ich twarze. Różdżki mieli wyciągnięte przed siebie i nie bacząc
na nikogo – nawet na kobiety czy dzieci – rzucali dookoła śmiercionośne
zaklęcia.
Czułam się, jakby mnie ktoś spetryfikował.
Nie mogłam się ruszyć, ani wydusić z siebie słowa. Nie miałam pojęcia co robić,
gdyż nigdy nikt nie przygotował mnie na taką sytuację. Owszem, w szkole była
Obrona Przed Czarną Magią, ale uczyć się sztywnej teorii to jedno, a stanąć
twarzą w twarz z czarną magią to drugie. Czułam napływające mi do oczu łzy
bezsilności; rozejrzałam się wokół szukając jakiejkolwiek drogi ucieczki… i
wtedy dostrzegłam jeszcze kogoś, tak samo bezbronnego i zagubionego jak ja
sama. A może i bardziej.
Malutka
dziewczynka, wyglądająca na nie więcej niż pięć lat, przestraszona kuliła się
przy sąsiedniej witrynie. Była sama, trzęsła się ze strachu i najwyraźniej nie
wiedziała, co ze sobą zrobić. Nikt nie zwracał na nią uwagi. A ja nawet z
dzielącej nas odległości dostrzegłam, że w jej rozszerzonych w przerażeniu
oczach jest pełno łez.
Zupełnie nie
zastanawiając się nad tym, co robię, ruszyłam biegiem w stronę tego bezbronnego
dziecka. Nie wiem co mnie do tego tchnęło. To był chyba taki impuls. Nie jestem
odważna, nie jestem typem bohaterki, po prostu nie mogłam zostawić tej
dziewczynki samej. Śmierciożercy byli coraz bliżej mnie, więc zdążyłam tylko
porwać ją w swoje ramiona i rzucić się w ucieczkę. Nad moją głową świsnęło
zaklęcie, roztrzaskują się na pobliskim budynku. Dookoła poleciało szkło i
wszystko zajęło się ogniem. Nie byłam w stanie trzeźwo myśleć, nie miałam nawet
jak wyciągnąć różdżki ukrytej w kieszeni dżinsów. Po prostu biegłam przed
siebie, z płaczącą istotką w mych ramionach. Kolejne zaklęcie przemknęło tuż przy
moim policzku, a ja byłam coraz bardziej przerażona. Część czarodziejów się
deportowała, inni zostali by walczyć, ale byli też ci, którzy tak jak ja
uciekali. Najwyraźniej nie będąc w stanie zrobić ani jednego, ani drugiego.
W moich oczach
pojawiły się łzy, ale nie chciałam okazać słabości przy tej małej istotce.
Dziecko było wystarczająco przerażone i nie trzeba było tego jeszcze bardziej
potęgować moją bezsilnością.
Nagle czyjeś silne
ręce złapały mnie w pasie i pociągnęły w jedną z malutkich uliczek. Spanikowana
krzyknęłam i zacisnęłam powieki ze strachu, jednocześnie zakrywając całą sobą
dziewczynkę. Nie chciałam umierać, miałam dopiero niecałe siedemnaście lat i
całe życie było przede mną. Jeszcze nie skończyłam szkoły, nigdy nie byłam
pijana, ani bezgranicznie zakochana. Jeszcze nigdy nie spotkałam prawdziwej
miłości…
- Nie bój się!
Wydostanę nas stąd!
Ciepły, nieco
zachrypnięty głos doszedł do moich uszu.
Zaskoczona
otworzyłam oczy, ale w tym momencie duże, męskie dłonie mocniej zacisnęły się
na moim płaszczu; poczułam ucisk w dole brzucha, a potem wszystko rozpłynęło
się. Najwyraźniej deportowaliśmy się.
Z
ledwością dotarło do mnie, że znaleźliśmy się przed Dziurawym Kotłem. Nawet nie
wiem, kiedy mężczyzna pchnął mnie do środka, ani kiedy wypuściłam dziewczynkę
ze swoich objęć. Cały świat wokół mnie jakby nagle zniknął.
Zdezorientowana
potrząsnęłam głową i zamrugałam kilkakrotnie powiekami. Czy to wszystko
naprawdę się przed chwilą wydarzyło? Czy ja naprawdę dopiero co, stanęłam oko w
oko ze śmiercią? To było jakieś surrealistyczne. Nie mogłam w to uwierzyć.
Podniosłam
wzrok, napotykając zaniepokojone spojrzenie bursztynowych tęczówek mojego
wybawcy. Powtórnie zamrugałam, tym razem zdziwiona. Znałam go! Oczywiście, że
go znałam! W końcu chodziliśmy do jednej szkoły, a nawet domu i klasy.
Wielokrotnie widywałam w szkole te bursztynowe tęczówki i gęstą, jasną
czuprynę.
Remus Lupin!
W
zaskoczeniu obserwowałam jak dziewczynka, którą jeszcze chwile wcześniej miałam
w ramionach, rzuca się chłopakowi na szyję, a potem pochlipując wtula się w
jego kurtkę. Lupin przytulił ją do siebie bardzo mocno i wciąż nie zdejmując ze
mnie swojego wzroku, pocałował ją w czubek głowy. Na pierwszy rzut oka było
widać, jakąś więź pomiędzy tą parą. Była między nimi jakaś niewidzialna nić.
Miłość. Widać było, że bardzo się kochają i zdałam sobie sprawę, że to
najprawdopodobniej brat z siostrą.
-
Już nigdy więcej nie oddalisz się od nas! Mało nie umarliśmy ze strachu. Mama
pewnie odchodzi już od zmysłów! – powiedział ściszonym głosem, przenosząc
spojrzenie swoich przenikliwych oczu na dziecko; odgarnął jej włosy z twarzy i
przetarł mokre policzki. Dziewczynka tylko pokiwała lekko głową i ufnie oparła
głowę na jego ramieniu.
Remus
złożył jeszcze jeden, krótki pocałunek na głowie dziewczynki, a potem powtórnie
spojrzał na mnie. Zamrugałam zdezorientowana, wpatrując się w jego oczy.
Merlinie! A ja myślałam, że to Black ma cudowne oczy. Poczułam jak ciało
odmawia mi posłuszeństwa; rozchyliłam usta i przez chwilę, która wydała mi się
wiecznością, wpatrywałam się w bursztynowe tęczówki Lupina. Były jak płynny
miód, albo czysty bursztyn; emanowały jakąś niesamowitą troską i ciepłem. Nie
mogłam uwierzyć, że ktokolwiek może posiadać, aż tak cudowne oczy.
-
Nawet nie wiem, jak mam ci dziękować. Gdyby nie ty, nie wiem co by z nią było –
powiedział, a ja zatraciłam się w jego głosie.
Był jak rozkosz dla
moich uszu. Miękki, nieco zachrypnięty, ale melodyjny i stonowany. Niezwykle
przyjemny.
Zamknęłam
usta i kiwnęłam głową, nie mogąc wydusić z siebie słowa.
-
Choć. Usiądź. Cała się trzęsiesz. – Pociągnął mnie za ręką i usadowił na ławce,
a ja dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że cała dygoczę. – Nic ci nie jest? –
zapytał dokładnie lustrując mnie wzrokiem.
Pokręciłam
głową i odgarnęłam włosy z twarzy; powoli zaczęłam się uspokajać.
-
To ty mnie uratowałeś – wyszeptałam. Byłam zadowolona z tego, że nie zadrżał mi
głos.
Nie
mogłam oderwać od niego wzroku. Owszem, widywałam go kilkakrotnie w szkole, ale
co innego widywać kogoś z daleka, na drugim końcu klasy, a co innego obserwować
z bliska. Był przystojny. Nie w taki sposób jak Black, ale miał coś w sobie,
coś co mnie intrygowało i jednocześnie było jak lek na moje skołatane nerwy.
Był wysoki, dużo wyższy ode mnie, a do tego szczupły, ale szeroki w ramionach.
Obrazu dopełniały gęste, opadające zawadiacko na czoło, jasnobrązowe włosy,
ładnie zarysowane kości policzkowe i pełne usta… wprost idealne do całowania.
Odgoniłam
od siebie te myśli i skrępowana spuściłam wzrok, rumieniąc się.
-
Jesteś Remus, prawda? – zapytałam głupio, zerkając na niego kątem oka.
Uśmiechnął się lekko, jakby kącikami ust –
co wydało mi się niezwykle urocze.
-
Wybacz, Suze – odparł.
Wyglądając na
szczerze skruszonego faktem, iż mi się nie przedstawił. Co mnie jeszcze
bardziej rozczuliło. – Owszem, Remus Lupin. A to… - Wskazał na dziewczynkę w
swoich ramionach. – Elizabeth. Moja siostra.
-
Lizzie – mruknęła wspomniana, odrywając buzie od kurtki brata; spojrzała na
mnie mokrymi od łez oczkami i uśmiechnęła się niepewnie.
Odwzajemniłam
uśmiech i pokiwałam głową.
-
Lizzie… ale ładnie – stwierdziłam, na co dziewczynka speszona odwróciła wzrok.
-
Dzięki ci Merlinie i Morgano! Suzie!
Odwróciłam
się szybko słysząc znajomy głos, ale za nim zdążyłam dostrzec właściciela tejże
wypowiedzi, silne, męskie dłonie złapały mnie w pasie i pociągnęły do góry.
-
Młoda, młoda, młoda! – Daniel przycisnął mnie do siebie mocno, tak, że zabrakło
mi tchu. – Mało nie umarłem ze strachu, śmierciożercy na Pokątnej, a ciebie nigdzie
nie ma. Myślałem o najgorszym!
Roześmiałam się
cicho i wtuliłam w jego ciepłe ciało. Oj tak, teraz zdecydowanie czułam się
bezpiecznie.
- Pokaż mi tu się.
– Odsunął mnie trochę od siebie i ujął moją twarz w dłonie przypatrując się jej
badawczo. Uśmiechnęłam się do niego lekko. – Wszystko w porządku?
- W jak najlepszym
– odparłam, na co na twarzy Daniela pojawił się wyraz wielkiej ulgi. – Chociaż
gdyby nie Remus, nie byłoby pewnie tak dobrze.
Spojrzałam na
wspomnianego, który siedział na ławce i mówił coś cicho do swojej siostry. Pod
wpływem mego wzroku, podniósł jednak głowę i spojrzał na nas. Po chwili wstał,
poprawił siostrę wczepioną w niego jak mała małpka i wyciągnął rękę do Daniela.
- Remus Lupin –
przedstawił się, po czym kiwnął głową w stronę dziewczynki. – I moja siostra
Lizzie.
- Daniel Abrams –
uścisnął mu dłoń i uśmiechnął się do Lupina, z nieukrywaną wdzięcznością. –
Nawet nie wiem jak mam ci dziękować, za uratowanie mojej siostry.
Remus pokręcił
głową i spojrzał na mnie, na co na moje usta bezwiednie wpłynął lekki uśmiech.
Na Merlina, co się ze mną dzieje?
- To ona najpierw
uratowała moją siostrę. Więc jesteśmy kwita – powiedział, a następnie spojrzał
na swoją siostrę. – A teraz mi wybaczcie, ale powinniśmy wracać do domu. Nasza
mama pewnie nie może się nas doczekać.
Pokiwałam głową i
posłałam mu jeszcze jeden uprzejmy uśmiech.
- Jeszcze raz ci
dziękuje Remusie.
- I ja dziękuje. Do
zobaczenia – skinął głową, uśmiechnął się jeszcze raz po czym ruszył w stronę
kominka. Spojrzałam za nimi i wtuliłam się w ramiona swojego brata,
jednocześnie zastanawiając się nad tym co mi się dziś przytrafiło. Dzień zaczął
się dla mnie pięknie, potem był koszmar, by następnie wszystko dobrze się
skończyło i to w miłym towarzystwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz