22.02.12
ROZDZIAŁ 1
Grudzień nie zaliczał się do moich ulubionych miesięcy. Stanowczo wolałam
cieplejsze okresy roku, kiedy to nie musiałam wkładać na siebie kilku warstw
ubrań, a przy każdym wyjściu na dwór, narażać się na odmarznięte kończyny.
Zdecydowanie byłam ciepłolubnym stworzeniem. Po za tym zima kojarzyła mi się z
okresem wylęgu dementorów. Ludzie w swoich szarych, burych kapturach
naciągniętych na pół twarzy, w końcu nie napawają za dużym optymizmem. Dlatego
też, we wszystkie zaśnieżone okresy roku wyznaję jedną zasadę: wychodzić na
dwór tylko i wyłącznie jeśli jest to konieczne. Tak jak tego dnia, kiedy
wyjście na mróz miało jeden cel: powrót na Święta do domu.
Z niecierpliwością rozejrzałam się po zatłoczonym peronie, szukając
jakiejkolwiek znajomej twarzy. Na nic. Ludzi było mnóstwo, a mój niski wzrost
wcale nie pomagał mi w dojrzeniu pożądanych przeze mnie osób.
Przestępując z nogi na nogę, potarłam zmarznięte ramiona. Był 23 grudnia.
Wyjątkowo mroźna zima, a z Hogwart Expressu właśnie wygramolili się ostatni
uczniowie. Dookoła słychać było radosne piski, wrzaski i nawoływania. Co chwilę
ktoś głośno krzyczał „Wesołych Świąt”, albo biegł, by wpaść w ramiona bliskich
sobie osób. Widziałam też łzawe pożegnania: dziewczyny ściskały się niemal płacząc;
chłopcy poklepywali, planując sylwestrowe imprezy, zaś hogwarckie pary
bezwstydnie obściskiwały, wzbudzając oburzenie u wielu osób.
Westchnęłam głośno, w duchu przeklinając członków mojej rodziny, kiedy ktoś
nagle zasłonił mi oczy. Była to para dużych, zdecydowanie męskich dłoni, a do
tego lodowato zimne, więc natychmiast po całym moim ciele przeszły dreszcze.
- Zgadnij kto to !
Nie musiał nawet się odzywać. Wystarczyło, że do moich nozdrzy doszedł
znajomy zapach - mieszanina charakterystycznej wody kolońskiej, mięty i tytoniu
- który mógł należeć tylko do jednej osoby.
- Dan, wariacie! Zabieraj te lodowate łapy! – wykrzyknęłam ze śmiechem,
odwracając się z zawrotną prędkością.
Nie myliłam się. Przede mną, we własnej osobie, stał mój brat: Daniel. Na
moje usta bezwiednie wpłynął szeroki uśmiech. Nie mogłam uwierzyć, jak bardzo
się za nim stęskniłam, ale w końcu nie widzieliśmy się ile? Cztery miesiące!
Wiem, że powinnam każdego z czwórki braci darzyć taką samą miłością, ale
nic nie mogłam poradzić, że Dan stanowił mojego ulubieńca. Był podporą w
trudnych chwilach, poduszką do wypłakania i powiernikiem sekretów. Przy nim
zawsze, bez krępacji, mogłam śmiać się, czy wylewać łzy, mając pewność, że
zawsze wysłucha i posłuży dobrą radą. Był po prostu moim najlepszym
przyjacielem.
- Hej! –
Udał oburzenie. – Skąd wiedziałaś, że to ja?
-
Daniel, mon chérie* – zaczęłam
słodko. – A kto inny cuchnie niczym popielniczka.
Uśmiechnęłam
się niewinnie, na co mój brat w odpowiedzi poczochrał mi włosy – co oczywiście,
skwitowałam piskiem - a następnie objął
przyjacielsko.
Przytuliłam
się do niego mocno, przyciskając nos do jego kurtki. Była lodowato zimna, a do
tego przesiąknięta dymem z papierosów, który niemiłosiernie mnie drażnił. Od
kilku lat próbowałam go zmusić do rzucenia tego paskudnego nałogu – niestety,
póki co bezskutecznie.
-
Stęskniłam się za tobą – wyszeptałam, podnosząc głowę do góry by na niego
spojrzeć. Dobrze było być w jego ramionach. Czułam się w nich szczęśliwie i
bezpiecznie. Kochałam to uczucie.
- Ja za
tobą też, siostrzyczko – odparł szczerząc się wesoło. - Zresztą wszyscy się za
tobą stęskniliśmy. Ciocia już od tygodnia powtarza, jak to cudownie będzie w
końcu mieć cię w domu. Chyba zdecydowanie ma już mnie dość.
Zachichotałam
i posłałam mu szeroki uśmiech.
- Oj
tak, na dłuższą metę jesteś strasznie irytujący – odparłam, za co dostałam
braterskiego kuksańca w żebra. – A jeśli już o cioci mowa, to przecież ona
miała nas odebrać z peronu…
- Już ja
ci nie wystarczam? – Dan udał oburzenie, a następnie przycisnął tą dłoń, którą
mnie nie obejmował do klatki piersiowej. – Łamiesz mi serce! – wykrzyknął , na
co przewróciłam oczami.
- Tak,
tak… Straszne. Być może jakoś uda mi się to przeżyć. – Machnęłam ręką i
wyszczerzyłam się w jego kierunku. – A tak na serio, to co się stało, że jednak
ty się pofatygowałeś bo swoje ukochane – kolejny uśmiech w jego kierunku –
młodsze rodzeństwo?
- Jeśli
już o tym mowa, to gdzie jest ta druga połowa młodszego rodzeństwa? – wtrącił,
nie odpowiadając na moje pytanie. Poirytowana tym faktem przewróciłam oczyma.
-
Uściślając: brzydsza i głupsza połowa – dodałam szybko, na co Daniel pokiwał
głową.
- Tommy
pewnie się by z tym sprzeczał. – Roześmiał się, a ja zaraz mu zawtórowałam. Nic
nie mogłam poradzić na to, że gdy tylko go zobaczyłam od razu poprawił mi się
humor. Dan już chyba tak na mnie działał. – No to gdzie jest nasz Pan Idealny?
- Nie
mam pojęcia.
Rozejrzałam
się wokoło, ale na pierwszy rzut oka, nigdzie w pobliżu nie było widać jasnej
czupryny naszego brata. Dostrzegłam za to jakąś dziewczynę, wlepiającą maślany
wzrok w Daniela. Ten nawet jej nie zauważył. Już miałam odwrócić od niej wzrok,
kiedy nagle… uśmiechnęłam się pod nosem, obserwując jak wpada na czyjś wózek z
bagażami i ląduje w śnieżnej zaspie nieopodal. Miałam ochotę parsknąć śmiechem,
ale zebrałam się w sobie i zacisnęłam usta, uciekając od niej spojrzeniem.
Daniel
był przystojny, a nawet bardzo. Zresztą każdy z mych braci był w mniejszym lub
większym stopniu atrakcyjny - moja przyjaciółka określała ich mianem powalający. Spojrzałam na Dana kątem oka. Był wysoki – a nawet bardzo wysoki,
wyższy odemnie o ponad dwadzieścia centymetrów, - szeroki w ramionach. Miał gęste, ładnie
przystrzyżone jasne włosy, wyrazisty nos i błękitne oczy pełne wesołych
ogników. Całość uzupełniał szelmowski uśmiech. Ta sama przyjaciółka ilekroć go
widziała, wzdychała i mówiła : On
jest jak jakiś amant filmowy, Suze! – choć prawdę mówiąc, twierdziła tak o
każdym z moich braci.
- Nigdzie go nie widzę – mruknął nagle Daniel, kończąc
moje rozmyślania. Wzruszyłam ramionami, przestąpując z nogi na nogę.
- No to chodźmy bez niego. Może
trafi sam do domu.
Ruszyłam
z zamiarem jak najszybszego opuszczenia peronu, ale Dan złapał mnie za kaptur
płaszcza, tym samym uniemożliwiając mi ucieczkę.
-
Suzie, daj spokój. Poczekamy na niego! – zadecydował, na co ja fuknęłam niczym
rozjuszona kotka i założyłam ręce na piersi.
-
Dobra! – burknęłam ironicznie; usiadłam na szkolnym kufrze i odgarnęłam włosy z
twarzy. – Ale jak zamarznę, stercząc tu na tym mrozie, to będzie twoja wina!
Daniel
spojrzał na mnie unosząc zabawnie brwi, a potem zabrał się za rozglądanie po
tłumie. Było mi zimno, miałam odmarznięte palce u stóp, a do tego coraz większy
katar. Naprawdę chciałam być już w domu. Zobaczyć się z Alanem i ciocią, a
następnie zagrzebać się pod kocem, z gorącą czekoladą i dobrą książką na
kolanach. Ale nie… musiałam dalej tkwić na peronie, w nadziei, że Tom raczy się
łaskawie pojawić.
-
Jaśniepan Tommy pewnie jest zajęty kolejną plastikową lalą z lakierem do
paznokci zamiast mózgu – mruknęłam pod nosem, na co Daniel parsknął śmiechem. –
No co? A myślisz, że tak nie jest?
Tom
już taki był i w sprawach damsko męskich zachowywał się jak prawdziwy kretyn.
Właściwie to on często zachowywał się jak kretyn… a uściślając to zawsze. W
ciągu ostatniego miesiąca miał przynajmniej sześć dziewczyn, a nie zdziwiłabym
się jakby więcej. Zmieniał je jak rękawiczki i traktował jak…
Ktoś
z duża prędkością wpadł na mnie, aż kufer na którym siedziałam przewrócił się.
Wylądowałam na pupie, na zimnym bruku pokrytym śniegiem. W taki sposób byłam
jeszcze bardziej zmarznięta, a do tego zarobiłam wielkiego, bolesnego siniaka
na tylnej części ciała. Po prostu pięknie!
-
Uważaj jak łazisz, koleś! – warknął poirytowany Daniel, podając mi rękę i
pomagając wstać. Podniosłam się ziemi, otrzepując dżinsy oraz płaszcz, i już
miałam powiedzieć, że to przecież moja wina, bo to ja siedziałam na środku
peronu na kufrze, ale podniosłam wzrok i zamarłam.
Ktoś
tu mówi o zmienianiu dziewczyn jak rękawiczki.
Przede
mną stał Syriusz „Największy Casanova Hogwartu” Black. Chodzę z nim do jednej
klasy już półtorej roku, wiem jak wygląda i że połowa dziewczyn w Hogwarcie
niemal mdleje na jego widok – zwykle powątpiewałam w ich zdrowie psychiczne.
Podziwiać? Niech będzie. Ale wieszać sobie jego zdjęcie nad łóżkiem? Przesada.
W każdym razie, nigdy nie mogłam zrozumieć o co im wszystkim chodzi. Black był
przystojny. Dobra, był bardzo przystojny! Ale mało to było ładnych chłopców w
naszej szkole? Dopiero teraz, w tym momencie, kiedy tak stał tuż przede mną,
zrozumiałam o co im chodzi.
Czułam
się, jakby to był jakiś grecki bóg, albo jeszcze coś lepszego. Czarne włosy
opadały mu na czoło z nonszalancją godną jakiegoś lorda, ładnie zarysowane, pełne
usta miał rozciągnięte w zadziornym uśmiechu, a stalowoszare oczy patrzyły na
mnie pełne wesołych ogników. Miał tak magnetyzujące spojrzenie, jakiego w życiu
jeszcze nie widziałam. Nie mogłam oderwać od niego wzroku.
-
Przepraszam, nie zauważyłem cię – wyznał, robiąc przepraszającą minę. Następnie
kucnął, podniósł z ziemi mój przewrócony kufer i wyprostował się, wpatrując we
mnie.
Obserwowałam
każdy jego ruch, nie mogąc się ruszyć. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje,
nie potrafiłam trzeźwo myśleć. Byłam w stanie, tylko tak na niego patrzeć. I to
ja, Suzanne Abrams? Zagorzała feministka, przeciwniczka szkolnych gwiazd i
nadętych przystojniaków, do których z całą pewnością zaliczał się Syriusz
Black.
-
Jesteś Suze, prawda?
Merlinie!
On wie kim jestem, jak się nazywam! Nie wierzę! W końcu Black podobno zna tylko
te dziewczyny, które warte są jakiegokolwiek zainteresowania.
Odchrząknęłam i
pokiwałam głową.
- Tak, Suze.
Suzie – wydukałam, na co on obdarzył mnie najpiękniejszym ze swoim uśmiechów.
Przynajmniej w
moim mniemaniu.
- Jeszcze raz
cię przepraszam. Wesołych Świat… Suzie! – odparł, a potem odszedł, wciąż nie
przestając się uśmiechać.
Przez chwilę
jeszcze przypatrywałam się jego odchodzącym plecom odzianym w czarną kurtkę
(wyglądał w niej świetnie!), a potem z jękiem opadłam na swój szkolny kufer i
ukryłam twarz w dłoniach. Czułam jak pieką mnie policzki, co wyglądało pewnie
absurdalnie przy minusowej temperaturze.
Ale ze mnie
idiotka! Jestem kompletną idiotką! Zachowywałam się jak jedna z bezmózgich,
napalonych fanek Blacka. A przecież ja taka nie jestem! Ale to była jego wina!
Jego uśmiech, jego spojrzenie działały na mnie jak jakiś eliksir miłosny i nic
nie mogłam na to poradzić.
Usłyszałam
parsknięcie i podniosłam wzrok.
Daniel. Jasne,
przecież on cały czas tu stał. Uśmiechał się rozbawiony, wpatrując we mnie.
Ukryłam powtórnie twarz w dłoniach i jęknęłam. Niech on przestanie się tak
szczerzyć, bo zaraz zmażę mu ten uśmieszek z twarzy. I to kto? Mój Daniel, mój
kochany braciszek nabijał się ze mnie. Parszywy zdrajca!
- C- co to
miało być? – zapytał rozbawiony. Naprawdę miałam ochotę go walnąć, ale był ode
mnie dwa razy większy i silniejszy, więc pewnie by nawet nic nie poczuł.
- Przestań Dan!
Już i tak czuję się jak idiotka! – burknęłam stłumionym głosem. Jęknęłam
jeszcze głośniej i zacisnęłam powieki.
Oj tak!
Kompletna idiotka!
- A tej co się
stało?
Usłyszałam
drugi męski głos, który bynajmniej nie zadał zatroskanego pytania, tylko pełne
kpiny.
Tommy się
znalazł!
- Gdzieś ty się
podziewał?! Dłużej się już nie dało, prawda?! – warknęłam zrywając się z kufra.
Pięć minut. Tylko tyle wcześniej by się pojawił i ominęłoby mnie to potworne
upokorzenie, jakie wyprawiłam na oczach jednego z najprzystojniejszych
chłopaków, jakich miałam w życiu oglądać. Pięć minut!
Tom uniósł brwi
i spojrzał najpierw na Daniela, a potem na mnie.
- Nie
przesadzaj Su! Dziesięć minut mnie było, bo Clarie musiała się ze mną…
pożegnać. – Uśmiechnął się ironicznie, na co ja posłałam mu mrożące krew w
żyłach spojrzenie – przynajmniej w moim mniemaniu.
Większym idiotą
niż Tommy, to już chyba naprawdę nie można być. Kochałam go, oczywiście, że go
kochałam, w końcu był moim bratem, ale w tym wypadku, ta miłość była nieco
zagmatwana. Nie było dnia, żebyśmy sobie nie dogadywali, a przebywanie razem
dłuższą chwilę zwykle kończyło się kłótnią. Właściwie często uważałam, że w
życiu Toma liczyły się tylko cztery rzeczy: Quidditch, dziewczyny, imprezy i
dogryzanie mi. Nie zgadzaliśmy się praktycznie w niczym, co powodowało, że co
najmniej pięć razy w ciągu dnia miałam ochotę go zamordować. Choć z drugiej
strony wiedziałam, że w trudnych chwilach mogę na niego liczyć i gdyby coś się
działo, stanie po mojej stronie.
- A ta co taka
zła? – zapytał Daniela, ale ten zdążył tylko uśmiechnąć się lekko, bo ja nie
pozwoliłam mu odpowiedzieć.
- Nie twoja
sprawa, gumochłonie! – warknęłam, a potem odwróciłam się napięcie, uderzając
braci pasmami moich włosów w twarze i ruszyłam w stronę wyjścia z peronu. Po
dwóch krokach przystanęłam, przybrałam najsłodszy uśmiech na jaki mnie było
stać i spojrzałam przez ramię na Daniela.
- Daniel, mon chérie, weźmiesz mój kufer, prawda?
Starszy z braci tylko parsknął śmiechem i pokiwał głową.
Odwróciłam się i ruszyłam z peronu, uśmiechając pod nosem.
Dobrze było wracać na święta do domu. Niezaprzeczalnie.
Szurając
nogami i ziewając niczym hipopotam zeszłam do kuchni, z której dolatywały
cudowne zapachy świeżo parzonej kawy. Uwielbiałam ten mugolski napój, bo tylko
on potrafił rozbudzić mnie wystarczająco, bym mogła trzeźwo myśleć. Przed
wypiciem kawy, mój mózg wciąż spał i byłabym w stanie polegnąć nawet na
najprostszym teście, i to przy pierwszej rubryce: imię i nazwisko.
-
Bonjour**
– przywitałam się, w ostatniej chwili tłumiąc ziewnięcie.
Alan spojrzał na
mnie znad czytanego Proroka Codziennego, zaś Daniel posłał mi szeroki uśmiech,
odkładając kubek z kawą na kuchenny stół.
-
Jak się spało? – zapytał, a ja skrzywiłam się i usiadłam obok niego na krześle,
podkulając nogi pod brodę.
-
Gdyby nie to, że od rana się tłuczecie po kuchni, to byłoby cudownie! –
burknęłam kładąc głowę na kolanach. Chciało mi się spać i potrzebowałam kawy.
Tak! Pysznego, gorącego napoju pełnego kofeiny.
W końcu jakżeby inaczej, skoro poprzedniego wieczora do późna graliśmy –
to znaczy Daniel, Alan, Tommy i ja - w
mugolskie gry planszowe. Nie wiadomo dlaczego każdy członek rodziny
Abrams&Lemaire uwielbia je. Nie wiem kiedy, ani skąd to się wzięło, ale
byliśmy w stanie grywać w najróżniejsze planszówki po kilka godzin. Swego
czasu, nasze ciotki we Francji urządzały nawet Wielkie Turnieje Gier
Planszowych.
- Niektórzy nie mają tak dobrze i muszą iść
dzisiaj do pracy – powiedział Alan, a ja usłyszałam jak stawia przede mną
kubek. Wciągnęłam cudowny zapach tego czarnego napoju i dopiero wtedy
podniosłam wzrok, i uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością.
-
Jesteś dzielnym aurorem, braciszku. Świat czarodziejów nie obejdzie się bez
ciebie.
Ujęłam
kubek w dłonie i zrobiłam łyka. Gorąca kawa przyjemnie paliła mi krtań i
rozgrzewała od środka w ten mroźny, zimowy poranek. Cudownie!
-
Dzielnym aurorem, który spędza dnie na przeglądaniu stosu nikomu nie
potrzebnych papierów – mruknął Alan, składając Proroka Codziennego w równy pakiecik.
Potem wrzucił kubek do zlewu i jęknął przeciągle. – Jak mi się nie chce…
Zachichotałam
i uśmiechnęłam się do niego w geście pocieszenia.
-
Nie jęcz, braciszku. Przynajmniej ominie cię świąteczna burza, jaką rozpęta za
niedługo ciocia.
-
Oj tak. To zdecydowanie jest pocieszające – stwierdził i odwzajemnił uśmiech. –
Trzymajcie się, wrócę popołudniu. – Wychodząc z kuchni poczochrał mi włosy, co
jak zwykle skwitowałam niezadowolonym jękiem. Każdy z moim braci ma głupi nawyk
wiecznego niszczenia mi fryzury. Nie mam pojęcia dlaczego akurat taki, ale na
nic się zdają moje protesty, nie mogę ich tego oduczyć.
-
Ty chyba nie masz dzisiaj zajęć? – przeniosłam spojrzenie na Daniela, który
oparty o kuchenny blat kończył swoją kawę. Dan, jako jedyny prócz Tommy’ego i
mnie, jeszcze się uczył. Tyle, że w jego przypadku to były już studia:
megomedycyna. Byliśmy wszyscy z niego strasznie dumni, ale w końcu Daniel
zawsze był prymusem.
-
Nie, dzisiaj nie. – Ziewnął przeciągle. – Wybieramy się z Kevinem po choinki.
Ciotka suszy nam głowę od tygodnia, że tak długo z tym zwlekamy.
Zachichotałam
kiwając głową.
-
Oj tak, lepiej cioci nie zachodzić za skórę. Dzieciaki zostają z Viv?
A
mówiąc „dzieciaki”, miałam na myśli wesołą gromadkę naszego najstarszego brata.
A była ich trójka. Pięcioletnie bliźniaczki Sophie i Julie oraz prawie
trzyletni Luc. Kevin mając osiemnaście lat potajemnie wziął ślub ze swoją
wieloletnią przyjaciółką Vivienne. Brak możliwości bycia druhną na ich weselu
nie mogę mu odżałować po dziś dzień.
-
Właściwie to Kevin coś wspominał, że może tu wpadną. – Daniel wzruszył
ramionami i wrzucił pusty kubek do zlewu. Dokładnie w tym samym momencie po
całym naszym domu rozniósł się dźwięk dzwoneczków zamontowanych na kominku, a następnie
chórek złożony z dziecięcych pisków.
Tupot
małych stópek wywołał uśmiech na mojej buzi. Odłożyłam więc naczynie na stół i
odwróciłam w stronę wejścia. Długo nie musiałam czekać. Trzy roześmiane aniołki
– choć może lepsze byłoby stwierdzenie diabełki - rzuciły się na mnie krzycząc
radośnie:
-
Ciocia Suzie! Ciocia Suzie!
-
Cześć potworki! Mam nadzieję, że stęskniliście się ze mną? – zapytałam
przygarniając ich do siebie. Luc natychmiast wpakował mi się na kolana, a
dziewczynki przycisnęły do moich boków. Nie widziałam ich zaledwie kilka
miesięcy i nie mogłam uwierzyć, że aż tak bardzo urośli.
-
Hej, hej! Udusicie ciocie! – Dobiegł mnie roześmiany głos. W kuchni pojawiła
się też Vivienne. Wysoka, szczupła, z długimi włosami barwy czekolady raczej
wyglądała na nastolatkę, a nie na matkę trójki dzieci.
Spojrzałam
na nią, a ona posłała mi szeroki uśmiech.
-
Cześć Suze, dobrze cię widzieć.
-
Ciebie też, Viv. – Pokiwałam głową jednocześnie obserwując jak bliźniaczki –
obie naraz – próbują się wgramolić na moje kolana. – Hej, hej! Wszystkich was
nie pomieszczę! – Roześmiałam się. – A może tak, któreś przejdzie do wujka
Daniela?
Spojrzałam
na brata z nadzieją. Oparty o kuchenny blat tylko uśmiechał się, obserwując
sytuację. Dzieciaki zbyt zajęte moją osobą, chyba w ogóle go nie zauważyły.
-
No, ja się tu nic nie odzywam – mruknął, podchodząc bliżej do nas. – Ale czuje
się zdradzony. Mnie to już chyba nikt nie kocha. – Udał wielki smutek, a warto
dodać, że Daniel jest bardzo marnym aktorem. Miałam ochotę parsknąć śmiechem,
na widok jego poczynań. Jednak bliźniaczki ze współczuciem rzuciły się w jego
stronę.
-
Jasne, że cię kochamy wujku D – pisnęła jedna z nich. Jak zwykle trudno było
stwierdzić która, bowiem były identyczne. Te same długie ciemne włosy, nosy
obsypane złotymi piegami i wielkie brązowe oczy.
-
Zwłaszcza jak zabierasz nas na sanki i kupujesz ciastka – dodała szybko druga.
-
Nie ma to jak miłość bezwarunkowa – odparł Daniel, na co obie z Vivienne
parsknęłyśmy śmiechem. – Dobra księżniczki, a gdzie jest wasz tatko? Jeśli mamy
wam dostarczyć jakąś choinkę, to chyba musimy się zbierać.
-
Zaraz przyjdzie. – Zamiast dziewczynek odpowiedziała ich mama, a ja poczułam
jak coś, a raczej ktoś ciągnie mnie za rękaw. Szybko więc zaszczyciłam Luca
spojrzeniem..
- Ciociu, długo z nami zostaniesz? –
zapytał tym swoim piskliwym, dziecięcym głosikiem. Uśmiechnęłam się, trącając
go w perkaty, piegowaty nosek.
-
Na trochę, a co smyku?
-
Nic, tylko nie mam już z kim układać puzzli. Mama nie chcę, tata nie chcę, Jul
i Soph też nie chcą, to może ty chcesz?
Uśmiechnęłam się i cmoknęłam go w główkę pokrytą ciemnymi
loczkami.
- No jasne, że poukładam z tobą puzzle. Ale może pozwolicie mi
się najpierw ubrać? – spojrzałam najpierw na Luca, a potem na bliźniaczki,
które żywo gestykulując opowiadały coś Danielowi (wyłowiłam tylko słowa
„Mikołaj” i „prezenty”). – Uciekaj do mamy. – Podałam chłopca Vivienne i w tym
momencie dzwoneczki zawieszone na kominku w salonie, już drugi raz tego dnia
odezwały się, a w kuchni zjawił się Kevin. Zawsze po dłuższej nieobecności
miałam wrażenie, że jest jeszcze większy niż poprzednio. Zawodowo grał w
Qudditcha na pozycji pałkarza, był więc umięśniony i szeroki w ramionach.
- Kevin! – wykrzyknęłam radośnie, a brat porwał mnie w ramiona,
tak, że przez chwilę znalazłam się w powietrzu. – Postaw mnie na ziemi, wariacie!
Najstarszy z moich braci roześmiał się, ale posłusznie postawił
mnie na podłodze.
- Stęskniłem się za tobą, siostrzyczko – odparł czochrając mi
włosy. Wyjątkowo tego nie skomentowałam, tylko jeszcze raz się do niego
przytuliłam.
- Ja za tobą też, wielkoludzie. Czy ty naprawdę, za każdym razem
jak cię widzę jesteś coraz większy? Czuję się przy tobie jak krasnoludek. –
Zachichotałam.
- A może to ty za każdym razem jesteś coraz mniejsza – odgryzł
się Kevin.
-
Ja tam nie widzę, żeby ciocia się kurczyła – wtrąciła nagle któraś z
bliźniaczek.
-
Cicho bądź, Sophie! – wykrzyknęła ta druga, najwyraźniej Julie, szturchając
siostrę. – A wy nie gadajcie tyle, tylko do roboty! – Spojrzała na swoich
rodziców, na mnie i Daniela, a widząc nasze niezrozumienie, westchnęła
cierpiętniczo. – Czy wam wszystko trzeba tłumaczyć?
-
Najwyraźniej tak – odpowiedział Daniel ze śmiechem, na co został zgromiony
groźnym spojrzeniem pięciolatki.
-
Tata i wujek D. idą po choinkę, ciocia Suzie ubrać się, bo musimy upiec duuużo
ciasteczek, no i oczywiście ubrać choinkę, jak już łaskawie wujek z tatkiem po
nią pójdą – wyjaśniła Julie przewracając oczami. – Mamy mleko i marchewki?
Zmarszczyłam
brwi i spojrzałam najpierw na Kevina, a potem na Vivienne, ci jednak nie
odezwali się słowem.
-
Ale po co wam to? – zaryzykowałam pytanie.
Dziewczynka
wytrzeszczyła oczy i z niedowierzeniem odwróciła się do siostry.
-
Nie rozumieją? – mruknęła, na co tamta wzruszyła ramionami i westchnęła
cierpiętniczo.
-
Och! Jak to po co! – wykrzyknęła, doskakując do bliźniaczki. – Ciasteczka i
mleko dla Mikołaja, marchewki dla zmęczonych reniferów, no a choinka przecież
po to, by miał gdzie zostawić prezenty! Przecież to oczywiste!
Spojrzały
na siebie z minami, wyrażającymi politowanie dla naszej ignorancji i
powiedziały coś do siebie szeptem.
-
Zażyczyłem sobie miotłę! – wtrącił Luc, a ja parsknęłam cicho śmiechem. Moi
bracia i Vivienne również z trudem powstrzymywali się od śmiechu.
-
No przecież to takie oczywiste! Jak mogliśmy nie wiedzieć – odparł Daniel
uśmiechając się do dziewczynek.
-
Oj wujku, nie gadaj tyle, tylko ruszaj z tatą po choinkę – wykrzyknęła oburzona
Sophie, popychając go w stronę wyjścia. Daniel chichocząc posłusznie poddał się
pięciolatce.
-
Dobrze, już dobrze. I przyniesiemy wam najpiękniejszą choinkę jaką tylko
znajdziemy – Kevin zapiął kurtkę i razem z młodszym bratem wyszli z kuchni.
Pokręciłam ze śmiechem głową, ale szybko umilkłam pod surowym spojrzeniem
bliźniaczek.
-
Tak, ja też już zmykam się przebrać. – Zerwałam się z krzesła i chichocząc
ruszyłam po schodach na piętro.
Czy już wspominałam
jak miło było wrócić na Święta do domu?
* mon chérie – „kochanie” bądź „mój drogi”
** bonjour – „dzień dobry”
---------------------------------------------
Z końcówki jestem średnio zadowolona, no ale trudno. Zmieniałam ją pięć razy i już lepsza nie będzie. Wiem, że nieco nudnawy ten rozdział, ale chciałam was zapoznać z najbliższą rodziną Suzie, co prawda zgubiłam gdzieś ciotunie Florence, ale pojawi się w następnej notce. W każdym razie, od momentu pojawienia się dzieciaków i Vivienne mój zapał trochę opadł, więc za tą końcówkę przepraszam.
Izulkowa
PS2. Czy jakaś dobra duszyczka nie podjęłaby się betowania moich rozdziałów? Nie pamiętam czy o to pytałam, w każdym razie będę zobowiązana ;)
Masz talent do pisania. Lece czytać dalej bo nie mogę doczekać się dalszej części
OdpowiedzUsuń