27.02.12
Rozdział 2
Jest taki dzień, bardzo ciepły, choć
grudniowy
Dzień, zwykły dzień, w którym gasną wszelkie spory
Dzień, zwykły dzień, w którym gasną wszelkie spory
Cały dom pachniał świętami. W każdym, nawet
najgłębszym zakamarku dało się wyczuć ten charakterystyczny zapach. Idealna
kompozycja korzennych przypraw, cynamonu, goździków i pieczonych jabłek, a do
tego wszystkiego świeży, leśny aromat choinki.
Patrzyłam na tańczące w kominku
płomienie, rozkoszując się bijącym od ognia ciepłem i wdychając te cudowne
zapachy. Świąteczne zapachy. W tym momencie nie przeszkadzali mi nawet
rozwrzeszczani kuzyni, biegający po całym domu, czy ciotki, szczebiocące za
uszami. Dzisiaj wigilia, a my byliśmy tu wszyscy razem. Czego mogłam chcieć
więcej?
Spojrzałam na Daniela i Kevina, którzy
kłócąc się zawzięcie próbowali sprawić by choinka, którą właśnie przytargali
stanęła w miejscu, a nie, już po raz trzeci, wylądowała na ziemi. Z marnym
skutkiem. Drzewko wciąż chybotało się na wszystkie strony i sprawiało wrażenie,
że zaraz znów wyląduje na podłodze. Zastanawiałam się jak długo zajmie im
dojście do tego, że przecież mogą użyć czarów i przymocować je do podłogi. Ale
nie. Nie zamierzałam się wtrącać. W końcu sam Kevin powiedział, że to oni są
mężczyznami w tym domu i to oni zajmą choinką. Niech więc tak będzie.
Uśmiechnęłam się pod nosem i
przeniosłam wzrok z powrotem na kominek. Moje spojrzenie bezwiednie powędrowało
do stojącej tam fotografii. Byliśmy na niej jeszcze całą siódemką. Mama, tata,
czwórka moich braci i ja, zaledwie dwuletnia. Święta czternaście lat temu,
nasze ostatnie wspólnie spędzone i uwiecznione na ostatniej wspólnej
fotografii. Prawdę powiedziawszy nie pamiętałam, z tamtego dnia nic, tyle co z
opowiadań chłopaków, ale uwielbiałam patrzeć na to zdjęcie i wyobrażać sobie,
jak to było.
Na zdjęciu tata – wysoki i przystojny, z
gęstymi jasnymi włosami i szelmowskim uśmiechem, tak bardzo podobnym do Daniela
– przytulał do siebie mamę, skradając jej przy tym całusa. Wszyscy wciąż
powtarzali jaką prześliczną kobietą była i jak bardzo jestem do niej podobna,
ale o ile zgadzałam się co do tego, że nasza mama naprawdę była zachwycającej
urody, to w sobie nie widziałam tego. Była drobna i niewysoka, ale przy tym
niesamowicie kobieca: szczupła, choć ze sporym biustem i mocno zarysowaną
talią. Cała jej twarz i ramiona były obsypane złocistymi piegami, a dziewczęca
buzia okalana jasnymi loczkami. Na zdjęciu śmiała się, wyrywając z objęć
swojego męża, jednocześnie przyciągając pięcioletniego Alana, raczej
niezadowolonego z tej pieszczoty. Koło nich kręcił się Tommy – wówczas
trzyletni – a spojrzenie jego granatowych oczu, wciąż przesuwało się po
zgromadzonych pod świątecznym drzewkiem prezentach. Z przodu przed rodzicami
plątaliśmy się w trójkę. Siedmioletni Kevin, czteroletni Daniel i ja, urocza
dwulatka. Najstarszy z braci, uśmiechając się chytrze, ciągnął mnie za
warkocze, zaś Daniel, jako mój bohater, kopał go z tego powodu po łydkach.
Chwilę później oburzony tata przyciągał do siebie łobuzów, a ja, mając łzy w
oczach, przytulałam się do maminej spódnicy, oczywiście obrażona na
najstarszego brata.
Czułam jak do oczu napływają mi łzy;
szybko je przetarłam i uśmiechnęłam się smutno. Nie mogłam się rozkleić!
Zwłaszcza teraz, kiedy dookoła kręciło się tyle osób…
- Suze! – Małe paluszki wczepiły się w
moje spodnie. Spojrzała w dół i napotkałam spojrzenie wielkich brązowych oczu i
uśmiechniętą twarzyczkę malutkiej Gabrielle, jednej z kuzynek.
- Co słoneczko? – zapytałam, kucnęłam odgarniając
jej z twarzy zabłąkane pasmo ciemnych włosów. Była taka urocza. Jej pulchna
buzia przywodziła mi na myśl przesłodkie aniołki ze świątecznych kartek i gdyby
nie czarne loczki okalające jej twarz, z pewnością mogłaby być brana za
cherubinka.
- Kiedy będziemy w końcu mogli ubrać tę
choinkę? – Zmarszczyła perkaty nosek i uśmiechnęła się niepewnie. Jej spojrzenie
powędrowało w stronę moich braci, którym najwidoczniej w końcu udało się uporać
ze świątecznym drzewkiem i teraz piękne, i pachnące stało na środku salonu.
- Może się przekonamy? – Uśmiechnęłam
się do dziewczynki i złapałam jej pulchną dłoń w swoją. Podeszłyśmy do Kevina i
Alana, którzy wsparci pod boki, dumni podziwiali swoje dzieło. Jakby nie
wiadomo czego dokonali.
- Będzie stała? – zapytałam,
jednocześnie zastanawiając się, czy moi bracia nie użyli czasem przypadkiem
zaklęcia trwałego przylepca. Drzewko było piękne: zielone, rozłożyste i sięgało
niemal do sufitu, ale nie koniecznie chciałam by stało tu cały rok.
Uśmiechnęłam się pod nosem.
Nie. Moi bracia chyba nie byli aż tak
niemądrzy…
Miałam taką nadzieje.
- Będzie! – odpowiedzieli chórem.
Roześmiałam i wskazałam głową w kierunku kartonów z ozdobami, leżących pod
ścianą. – To teraz dajcie nam te pudła i wołać dzieciaki, ubieramy choinkę.
Jest taki dzień, w którym radość wita
wszystkich
Dzień, który już każdy z nas zna od kołyski
Dzień, który już każdy z nas zna od kołyski
- Czekaj, to ile osób w końcu ma być? –
zapytała Charlotte, policzywszy krzesła. Prawdę powiedziawszy nie miałam pojęcia,
jakiej magii użyła ciotka, powodując, że w naszym salonie znalazł się tak
ogromny stół, ale najgorsze było to, że teraz wraz z kuzynkami musiałyśmy go
nakryć. Na monstrualną liczbę osób. We Francji to już tradycja, że Wigilia jest
okazją do prawdziwych zjazdów rodzinnych. Na szczęście nasza rodzina
celebrowała to tylko okazjonalnie, co trzy, cztery lata, woląc raczej Święta w
kameralnym gronie. Niestety w tym roku o spokojnym Bożym Narodzeniu w gronie
braci i cioci mogłam zapomnieć.
- Suzie! Nie śpij! – upomniała mnie
Charlie, a ja otrząsnęłam się z rozmyślań i spojrzałam na Madelaine. Kuzynka
stała przy kredensie czekając na to, aż powiem jej ile talerzy ma wyciągnąć.
- Oj już, dobra, liczymy. Daniel,
Tommy, Alan, Kevin z Vivienne i dzieciakami, ja i ciocia Florence to dziewięć, wujek
Prosper, ciocia Zoe i wy dwie to trzynaście. – Powoli wyliczałam na palcach,
wytężając wszystkie szare komórki i starając się nie pominąć nikogo. – Wujek
Thierry, wujek Bernard z Sophie, ich córka z mężem i dwójką dzieci to daje nam…
dwadzieścia. Z drugiej strony rodzinki mamy: ciotkę Teklę – skrzywiłam się na
wspomnienie tak bardzo nielubianego przeze mnie członka rodziny. – Dwóch
wujków, trzy ciotki i… trójkę dzieciaków to razem… - zamyśliłam się. Merlinie! Czy
ja czegoś nie pomyliłam? Ile tam było wcześniej?
- Dwadzieścia dziewięć – podpowiedziała
Maddy, a ja uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością.
- Dopiero teraz zdałam sobie sprawę,
ile ich wszystkich jest. – Pokręciłam z niedowierzeniem głową, obserwując jak
Charlotte jednym machnięciem różdżki rozkłada na stole gigantyczny biały obrus.
– Nie pamiętam, kiedy ostatnio siedzieliśmy przy jednym stole w takim gronie.
- Dwa lata temu, na urodzinach ciotki.
– Usłyszałam głos Daniela i odwróciłam się w jego stronę. Ku mojemu zdziwieniu
stał przy wejściu do salonu i machając zawzięcie różdżką próbował przymocować
do sufitu jemiołę.
- Co ty wyrabiasz? – zapytałam
marszcząc brwi.
- Ciotka kazała mi powiesić to
cholerstwo tutaj. Nie mam pojęcia, z kim ona zamierza się całować, ale jest tak
nakręcona, że wolałem się jej nie sprzeciwiać – burknął; machnął jeszcze raz
różdżką i odwrócił się w naszą stronę. – A wam jak idzie?
- Nie wkurzaj mnie nawet – jęknęłam,
odwracając się z powrotem do Charlotte i Madelaine, które rozkładały na stole
talerze. Podeszłam do kredensu, wyjęłam stosik naczyń i zabrałam się za
nakrywanie. – Mam nadzieje, że nie pomyliłam się w liczeniu, bo ciotka rzuci we
mnie Avadą.
Daniel roześmiał się i przejął ode mnie
połowę talerzy pomagając.
- Nie zdziwiłbym się. Lata po całej
kuchni, wrzeszczy na wszystkich i lepiej usuwać się jej z drogi. Jest gorsza od
rozwścieczonego hipogryfa.
Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się przekrzywiając
głowę.
- Dzięki bracie za pocieszenie –
odparłam, na co Dan poczochrał moje włosy szczerząc się wesoło. – A teraz może
łaskawie nam pomożesz?
- Zawsze do usług, młoda.
Pokręciłam ze śmiechem głową i
czmychnęłam od jego pieszczot, podchodząc po kolejną porcję naczyń. Po drodze zerknęłam
na dzieciaki zajęte ubieraniem choinki. Siódemka rozwrzeszczanych maluchów
przepychając się, rozwieszała kolorowe bombki aniołki i łańcuchy. Wszystkiemu
temu przewodził Philip. Był z nich najstarszy, największy i – w jego
przekonaniu – również najmądrzejszy.
- Fred czerwona bombka na dole! Adrien
ten aniołek trochę wyżej! Nie! Za wysoko!
Uśmiechnęłam się pod nosem i powróciłam
do nakrywania stołu. Dzieciaki dekorowały drzewko od przeszło pół godziny, a
póki co wisiało na nim smętnie tylko kilka ozdób. Zastanawiałam się, jak długo
będziemy musieli czekać na efekt końcowy. Miało to jednak jeden wielki plus.
Maluchy były tak zajęte powierzonym im zadaniem, że nie biegały po domu
opętańczo. Zachowywały się stosunkowo cicho, co niezmiernie mi odpowiadało.
Jest taki dzień, tylko jeden raz do roku
Dzień, zwykły dzień, który liczy się od zmroku
W domu panował świąteczny rozgardiasz.
Dzieci biegały po całym domu i wrzeszczały wniebogłosy. Florence Dumas ganiała
z kuchni do salonu zastanawiając się co jeszcze trzeba zrobić, przynieść, albo
poprawić, a za nią niczym cienie podążały inne ciocie. Wujkowie ukrywali się po
kątach, starając się unikać swoich małżonek, które z pewnością znalazły by dla
nich jakieś zajęcie. Alan, krzywiąc się niezadowolony, poprawiał nierówno
zawieszone łańcuchy i spadające z drzewka bombki, a akompaniował mu śmiech
nabijającego się z niego Kevina. Istny dom wariatów.
Pokręciłam ze śmiechem głową obserwując
to wszystko i podeszłam do Daniela,
zajętego zapalaniem świec na pięknie nakrytym stole. Uginał się on pod ciężarem
pełnych półmisków i bielusieńkich talerzy, czekających na przepyszne potrawy,
których zapach przyprawiał już wszystkich zgromadzonych o ssanie żołądka.
- Dzieciaki do salonu! Siadamy do
stołu! – Krzyk którejś z ciotek rozniósł się po domu, a potem kilkanaście
małych stópek zbiegło po schodach i dzieci wpadły do pokoju. Przepychając się,
wgramoliły na wysokie krzesła, a ja, ku mojemu zdziwieniu dostrzegłam, że
większość z nich ma już poplamione odświętne ubrania sokiem lub czekoladą. Dan
najwyraźniej też to dostrzegł, bo machnął różdżką, a białe koszule i śliczne
sukienki znów były nieskazitelne.
Minęło piętnaście minut, zanim w końcu
wszyscy zgromadzili się przy stole. Kolejne tyle trwało składanie życzeń, aż w
końcu zasiedliśmy do jedzenia.
Było głośno. Zresztą jak inaczej
mogłoby być tyloma osobami. Dzieci przekrzykiwały się, opowiadając o
prezentach, które zażyczyły sobie od Mikołaja, ciotki chwaliły nawzajem swoje wyczyny
kulinarne, zaś wujkowie debatowali nad ostatnimi Mistrzostwa Qudditcha. A ja?
Wciśnięta między Daniela i Kevina nagle zdałam sobie sprawę, że mój dobry humor
gdzieś wyparował i nie mogłam dojść dlaczego.
Oparłam brodę na ręce, grzebiąc
widelcem w resztach ryby na moim talerzu.
- Hej, młoda, co jest? – Daniel
siedzący po mej prawej stronie zadał mi pytanie, a ja czułam jak przeszywa mnie
spojrzeniem swoich błękitnych oczu. Spojrzałam na niego uśmiechając się
sztucznie.
- A co ma być? Wszystko w porządku –
odparłam. Daniel uniósł zabawnie brwi i pokręcił głową z politowaniem.
- A ja jestem Minewra McGonagall –
mruknął sarkastycznie. – Młoda, znam cię
bardzo dobrze i widzę, że coś jest nie tak – dodał; uśmiechnął się
pokrzepiająco, na co ja westchnęłam głośno.
- Sama nie wiem, Dan – burknęłam,
wzruszając ramionami. Wygładziłam kremowy materiał sukienki, którą miałam na
sobie i wbiłam spojrzenie w swój talerz. – Czuję się jakoś nieswojo.
Najchętniej czmychnęłabym już z tej kolacji, ale wiem, że ciotka to by mnie
zamordowała.
- Myślałem, że cieszysz się z tych
świąt…
- Bo się cieszyłam… - jęknęłam. – Oj
nie wiem Dan, daj mi spokój!
Odwróciłam się od niego i wróciłam do
nadziewania na widelec kawałków ryby. Czułam jednak, że brat wciąż
zaniepokojony mi się przygląda. Ale co miałam mu odpowiedzieć, skoro sama nie
wiedziałam, co się ze mną działo. Byłam zadowolona z tego, że w tak licznym
gronie spędzamy święta. Boże Narodzenie to w końcu mój ulubiony czas, no i
byłam bardzo związana ze swoją rodziną. Zwykle w Wigilię byliśmy tylko my i
ciocia Florence, a teraz… wszędzie było pełno dzieci, wujków i ciotek. Wszyscy
śmiali się i rozmawiali. Dookoła panowała idealna świąteczna atmosfera,
rodzinna atmosfera… Rodzinna. No właśnie. Zdałam sobie sprawę, że przecież było
jeszcze dwóch członków rodziny, o których wśród tego rozgardiaszu nikt nie
pamiętał.
- Daniel. – Założyłam pasmo włosów za
ucho i dopiero wtedy podniosłam wzrok. – Chciałabym pójść na cmentarz. Do
rodziców.
Nie powiedział nic. Złapał tylko moją
dłoń w swoją i mocno ścisnął, a potem pokiwał głową i uśmiechnął się smutno.
Dobrze wiedział, jak bardzo brakowało mi rodziców. W końcu jemu brakowało ich
tak samo.
Jest taki dzień, gdy jesteśmy wszyscy razem
Dzień, piękny dzień, dziś nam rok go składa w darze
Dzień, piękny dzień, dziś nam rok go składa w darze
Cmentarz wionął pustkami. Wiatr wył,
drzewa szumiały, a śnieg skrzypiał pod stopami. Kamienne nagrobki wyglądały jak
uśpione pod pierzynką zrobioną z białego puchu. Na nielicznych paliły się
kolorowe znicze. Tylko przy jednym stała starsza kobieta, ze smętnie spuszczoną
głową. Wokół panowała cisza.
Przemierzaliśmy cmentarz nie odzywając się
do siebie. Nie było takiej potrzeby. W takich chwilach nie potrzebowaliśmy
słów.
W końcu zatrzymaliśmy się pod jedną z
szarych tablic. Spod białego puchu ledwie dało się rozczytać wyryte na nim
litery, nam jednak nie były one potrzebne. Doskonale wiedzieliśmy co tam widnieje:
Annabelle Abrams
ur. 14.05.1932, zm. 20.01.1963
Michael Abrams ur.
15.02.1932, zm. 02.07.1965
Na zawsze w naszych
sercach.
Alan zaklęciem oczyścił śnieg z nagrobka, a
potem jednym machnięciem różdżki wyczarował wieniec z ostrokrzewu, który z
cichym szelestem opadł na zimną płytę. Kolejne machnięcie różdżką, a na grobie
pojawiły się dwa czerwone znicze, palące się słabym światłem.
Czas jakby w tym momencie się
zatrzymał. Staliśmy tam w piątkę, Kevin, Alan, Daniel, Tommy i ja, nie ruszając
się, jakby spetryfikowani. Żadne z nas nie wypowiedziało choćby jednego słowa,
ale i tak wiedzieliśmy, co każde z nas przeżywało tam w środku. Czuliśmy
dokładnie to samo.
Pod powiekami zaczęły gromadzić mi się
łzy. Zacisnęłam oczy i przetarłam je wierzchem dłoni, na co Daniel stojący obok
przyciągnął mnie do swojego boku. Przytuliłam się do niego, jednocześnie
wyszukując po lewej stronie, dłoń, stojącego tam Kevina. Najstarszy z braci
ścisnął ją mocno, na co ponownie otworzyłam oczy. Nic nie mogłam na to
poradzić, ale popłynęły mi łzy. Zimny wiatr szczypał mnie w policzki, ale nie
zwracałam na to uwagi, czułam tylko jak boli mnie serce.
Tęskniłam za nimi. Tak bardzo za nimi
tęskniłam, jednocześnie żałując, że tak słabo ich pamiętam. Łaknęłam więc
każdej informacji, każdego wspomnienia o nich. Moi bracia pamiętali ich lepiej,
z zazdrością przysłuchiwałam się więc, jak Kevin opowiadał o tym, jak tata brał
go na kolana i opowiadał mu historie o smokach, albo jak Alan wspomina, że mama
pachniała fiołkami i miętą. Ja nie pamiętałam praktycznie nic. Jak przez mgłę
tylko to, jak tata brał mnie na kolana, całował w głowę, nazywał swoją królewną
i szeptał jak bardzo mnie kocha. Nie pachniał fiołkami, ani miętą, tylko
papierosami i alkoholem, ale dla mnie i tak to było najpiękniejsze wspomnienie.
Wstrząśnięta nagłym szlochem wczepiłam
się w kurtkę Daniela, ukrywając w niej twarz. Łzy zamarzały mi na twarzy i
drżałam z zimna, ale to w tej chwili było nie ważne. Były święta, czas miłości
i radości, a ja czułam jak ból rozsadza mnie od środka. Podniosłam wzrok i
załzawionymi oczami spojrzałam na grób.
- Mamo, tato… Wesołych świąt –
wyszeptałam i łkając powtórnie ukryłam twarz w kurtce Daniela.
piękne
OdpowiedzUsuń